galeria działań



styczeń 2009r 

Przez całe życie był fascynujący, niespokojny. I… zdolny. Może dlatego – zgodnie z polską logiką – był taktycznie „zapominany”. Artyści nie lubią zdolniejszych od siebie.

Był sumieniem sztuki

Wojciech Piotr Kwiatek

31 grudnia ubiegłego roku zmarł Włodzimierz Borowski - jeden z twórców polskiej awangardy artystycznej II połowy XX wieku, człowiek, który przez dobre 25 lat wyznaczał kierunki polskiej sztuce nowoczesnej. Od lat żył na marginesie, w osamotnieniu, ale nigdy nie przestał walczyć, by słowo „artysta” nie było nadużywane, co stało się w naszych czasach praktyką powszechną.

Sumieniem sztuki nazywali Borowskiego nawet jego zaprzysięgli wrogowie, których mu
nigdy nie brakowało. Czuli, ze ten artysta – nawet z premedytacja marginalizowany – nosił w sobie twórcza i intelektualna potencje, która dana jest niewielu. Gdyby urodził się gdzie indziej, byłby z pewnością sławny. Tymczasem w swojej brwinowskiej samotni, czasem odwiedzany przez garstkę przyjaciół i wielbicieli (najczęściej zresztą telefonicznie…), obserwował, nasłuchiwał, gotów w każdej chwili do walki, do namiętnych protestów: przeciw kłamstwu, przeciw manipulacji – jego własnym dorobkiem, jego życiem, wreszcie najnowsza historia polskiej sztuki współczesnej.

Początek: Grupa „Zamek”

Miał 23 lata, gdy przyjechał do Lublina. Urodzony w Kurowie, tu miał najbliżej, ale to nie był powód jedyny. Jak sam mówił, historia sztuki na KUL to był właściwie jedyny dostępny dlań wydział na polskich wyższych uczelniach. Miał bowiem Borowski w swym bogatym szkolnym życiorysie epizody, które ustawiały go od razu w pozycji kogoś niezbyt przyjaznego „rewolucji społecznej” w Polsce po 1945 r. Zmieniał szkoły, buntował się, nie mógł zagrzać miejsca ani w wiodących „placówkach edukacji socjalistycznej”, ani w szkołach o profilu katolickim. A KULowska  historia  sztuki przygarniała wielu podobnych. Kiedy rozpocząłem tam studia, czułem się tak, jakby wokoło nie było tego całego obrzydlistwa. My, studenci KUL, uważaliśmy się za naprawdę wolnych ludzi w wolnym kraju! – wspominał. Szybko odnalazł kilka pokrewnych sobie dusz. Najpierw Jurka Ludwińskiego, nie aspirującego do twórczości, zmierzającego raczej w stronę krytyki sztuki (z nim zaprzyjaźnił się na całe życie), Tytusa Dzieduszyckiego, Jana Ziemskiego.
Ta nieformalna grupa artystyczno - towarzyska przechodziła normalne koleje: rozrastała się i topniała, ludzie przychodzili i odchodzili. Wymieniona czwórka trzymała się konsekwentnie razem. Borowski w tym czasie malował jeszcze obrazy – próżno jednak szukać w nich czegokolwiek z malarskiej tradycji (choćby nieodległej) lub ówczesnej „obowiązującej” współczesności.

Już wtedy bowiem Włodek z przyjaciółmi dążyli do tego, co stało się jakby ich znakiem firmowym: do jak to nazywał – odebrania obrazowi jego mieszczańskiej godności. Toteż tych obrazów nie powstało wiele – w sumie mniej niż 20. Jeden z najsłynniejszych Oko proroka – do dziś pozostaje jednym z najważniejszych obrazów awangardowych czasu powojennego. Aktywność grupy zdolnych artystów nie pozostała niezauważona. Zaproponowano im wystawę w lubelskim BWA. Potrzebny był jednak jakiś znak firmowy, jakaś nazwa. W trakcie przypadkowego spotkania z Ludwińskim wymyślili, ze skoro pracownie maja na lubelskim zamku (tam ich przygarnął pewien miejscowy oryginał), nazwą się po prostu Grupa „Zamek”. Tak powstała najważniejsza grupa artystów awangardowych w powojennej Polsce.

Artony, pokaz synkretyczny, environement, happening…

Definitywnie porzucił w końcu Borowski malarstwo w roku 1957. Była w nim zawsze dusza niespokojna i to wspomniane wcześniej przeświadczenie, ze artysta – to odkrywca nowych obszarów, a nie naśladowca innych bądź samego siebie. Cokolwiek zrobił, uważał za skończone – i szedł dalej. Kolejnym wiec, już jakby „prawdziwym” etapem jego drogi twórcy awangardowego, a wiec wyprzedzającego to, co jest, był arton. Arton miał z początku kształt koła; były to stare koła rowerowe. Borowski wypełniał je rozmaita treścią – zawsze jednak chodziło o to, by zbliżyć się do czegoś, co można by nazwać „materia organiczna”, czyli do czegoś żywego. Stad różne przewodzące światło, łamiące światło elementy składowe artonów (powstało ich w sumie ok. 30) – pokruszone szkiełka, druciki w igielicie, plastikowe przezroczyste rurki z polietylenu… Gdy się włączało prąd, do którego to wszystko było podłączone, arton ożywał - tętnił, pulsował, zmieniał się na oczach patrzącego. Z czasem artony się bardziej uprzestrzenniały, wyzywały materie sztuki materia życia i odwrotnie – składały się z tworzyw zupełnie byle jakich, z odpadków, z plastikowej tandety, powszechnie wtedy dostępnej…

Pokazanie artonów w masie na III Wystawie Sztuki Nowoczesnej było jedna z pierwszych na świecie, a na pewno w Polsce, prezentacji tzw. sztuki kinetycznej i świetlnej. W latach 60. Borowski był już uznanym i wiodącym artysta awangardowym. Czasy dla sztuki były właściwie takie, jak zawsze – czyli nie najlepsze. System polityczny hodował własnych artystów, nadawał im rangę, wynosił wysoko. Przeciętny obserwator życia artystycznego mógł dojść do wniosku, ze to, co działo się na pokazach, wernisażach i wystawach, to sztuczki różnych cwaniaków, szukających w życiu swego wygodnego miejsca, działania oderwane od rzeczywistości. A to był czas sztuki kontekstualnej – takiej, dla której kontekstem był czas historyczny, to, co się działo w „rzeczywistości pozaartystycznej”. Borowski, jeden z twórców tego pojęcia na rodzimym gruncie, zawsze był „kontekstualista”, tylko nikt tego nigdy tak nie nazywał. I bardzo dobrze! I bez tego cenzura i „czynniki ideologiczne” miały chandrę, że artystów tak mało interesuje budowa nowego, socjalistycznego społeczeństwa. Tymczasem ta sztuka była i aktualna i „zaangażowana” (ukochane słowo komunistycznej propagandy!), ale nie tak, jak chciałaby tego władza – była wiec „sztuka źle obecna” (podobnie jak była „źle obecna” literatura). W kolejnych realizacjach Borowskiego pojawiała się bowiem drwina z mieszczańskiego kultu przedmiotów, z gromadzenia dóbr, które szybko stawały się bezużyteczne, ale nie traciły cech fetyszy. Tu szedł artysta śladami samego Marcela Duchampa.
Tak narodził się na polskim gruncie environement, później instalacje, wreszcie happening. We wszystkim tym Borowski był zwykle pierwszy lub jednym z pierwszych.
Już I Pokaz Synkretyczny w BWA w Lublinie (1966) wskazywał, w którym kierunku idzie artysta. Włodek zebrał wszystko, co miał w pracowni, w magazynach, rupieciarniach, słowem - wszystko, co stworzył, a potem porzucił, jak zawsze zresztą. Zaaranżował tym przestrzeń tak, ze każdy z tych obrazów, przedmiotów, bibelotów, oglądany w nowym entourage, nabierał innych treści, znaczeń, cech. Ożywił słowem to wszystko po raz drugi, pokazał, ze nie ma nic gotowego, ze jeśli się wie, jak i dokąd, zawsze można pójść do przodu. Ale myliłby się ktoś, kto myślałby, że Borowski angażował się tylko jako eksperymentator oderwany od życia. Na głośnym (nawet dziś, po latach!) sympozjum w Puławach, gdzie właśnie oddano do użytku zbudowane przez Japończyków Zakłady Azotowe (czyniące niewiarygodne spustoszenie w środowisku i w organizmach pracujących tam kobiet) Borowski zademonstrował happening zupełnie niezwykły: wszedł na szczyt wielkiego srebrnego pieca do syntezy mocznika (musiał mięć na to specjalna zgodę dyrekcji i wszystkich innych świętych) ubrany w smoking. Gigantofony nagłaśniały to, co mówił. A mówił, ze ten piec jest piękny i szkoda, żeby był tylko piecem, bo grozi w każdej chwili wybuchem (tablice ostrzegawcze stały wszędzie!), wiec on, Borowski, traktuje go jako samoistne dzieło sztuki. Podarowuję ten piec wam wszystkim, którzy tu pracujecie – zakończył. A potem zaczął nucić pod nosem jakieś melodyjki, za których tekst służyło tylko jedno słowo: mocznik. Jeszcze chwila – i okazało się, ze artysta śpiewa słowo „mocznik” na melodie… Mazurka Dąbrowskiego! Zrobił się skandal. Gdy Borowski zszedł z pieca, na dole nie było prawie nikogo… z wyjątkiem zawsze gotowych karetek MO, straży pożarnej i pogotowia ratunkowego. A następnego dnia nikt nie chciał z nim rozmawiać, tak się wszyscy poczuli dotknięci jego „prowokacja”. Dziś ci sami ludzie skłonni są przyznawać, ze był to najlepszy hapenning, jaki widzieli w życiu. Podobnym pomysłem popisał się Włodzimierz Borowski w Poznaniu w 1968 r. na swoim VIII Pokazie synkretycznym w Galerii „OdNowa”. Poznańska ASP była wówczas opanowana przez manie koloryzmu. Panowało tam przekonanie, ze tylko ten kierunek ma racje bytu. Widzowie i zaproszeni goście zobaczyli wiec 3 sale zawieszone naturalnej wielkości reprodukcjami tego samego zdjęcia autora. W pewnym momencie pojawił się i sam bohater: w dłoni miał elektryczna wiertarkę z wiertłem dużego kalibru. Podchodził po kolei do wiszących zdjęć i w każdym z nich ta wiertarka wiercił dziury… w oczach. Ten happening nazwał Borowski znamiennie – Uczulanie na kolor…

Galeria Foksal – 1966

Następny znaczący krok zrobił Borowski w Galerii Foksal, która współtworzył od strony programowej, a z której go niedługo potem brutalnie wyrzucono (jak z wielu innych miejsc wcześniej i później!). Jak wspominał po latach, była to klasyczna „galeria wentylowa”, stworzona przez ideologów od kultury z PZPR dla zachowania wrażenia, ze w Polsce Ludowej popiera się awangardę (skutkiem było rychłe zamkniecie przez władze innych małych, czasem prywatnych autentycznych galerii sztuki nowoczesnej). Posłuchajmy, jak o prezentacji Włodzimierza Borowskiego pisał po latach wspomniany tu już Jerzy Ludwinski, jeden z najlepszych, najprawdziwszych teoretyków i krytyków sztuki, w przeszłości członek tej samej co Borowski Grupy „Zamek”:

Ludzie, którzy w 1966 r. przybyli do Galerii „Foksal” na pokaz Włodzimierza Borowskiego, nie bardzo wiedzieli, jak się zachować. Nikt nie był dotąd w takiej sytuacji: nie można było wejść do galerii. Nie tylko wejść, ale również nie dało się zbyt wiele zobaczyć. Wejście do pomieszczenia wystawowego zagrodzone było rodzajem kraty, sama zaś sale wypełniała dość szczelnie błyszcząca materia luster, ustawionych pod różnymi katami. Wprost na publiczność skierowane były reflektory, które miały oślepić widzów. Reflektory na przemian zapalały się i gasły; w tym drugim przypadku pojawiał się czerwony napis „Cisza”. Blask był nie do opisania. W przerwach miedzy iluminacjami lustra wydawały się jakby matowe i przez ułamki sekund można było zobaczyć zamglony tłum ludzi. Czasem w którymś z luster mignęła twarz kogoś, kto był we wnętrzu, ale wszyscy byli przekonani, ze to tylko złudzenie. Ale to nie było złudzenie; w środku, w epicentrum lśnienia, siedział autor, który spokojnie obserwował publiczność pokrajana i zwielokrotniona, przedstawiona mu w formie wielu lustrzanych wycinków. W ten sposób wszystkie relacje jakby się odwróciły. Publiczność stała się dalszym ciągiem wystawy, lustra, a raczej ich powierzchnie, powodowały, ze ludzi było wielokrotnie więcej.

Sam autor, na którego w takich pokazach zwrócona bywa cała uwaga, tutaj był niewidzialny. Pokaz był zrobiony po to, żeby nie można go było zobaczyć, przez artystę, który okazał się widmem.
Tak Borowski zamanifestował swój stosunek do „ceremoniału artystycznego”, do „galernictwa”, do „muzealnictwa”, do rytuału odwiedzania „miejsc artystycznych”. Do roli artysty jako kapłana. Pokazał przy okazji, ze każdy z nas, obserwowany przez ukrytego lub pozostającego incognito artystę, może stać się obiektem jakiejś artystycznej refleksji. Nie myślcie, ze wszystko jest już ustalone raz na zawsze – mówił Włodek po raz kolejny.

Ku „krainie nieskończonej małości”

Konsekwencja takiej postawy artystycznej była systematyczna redukcja wszystkiego, co „artystyczne”. Lata 70. i 80. to w twórczości Borowskiego okres, kiedy coraz więcej komentuje, wygłasza odczyty, manifesty. Jakąś jego praca, „dzieło”, staje się tylko pretekstem do rozważań filozoficznych i estetycznych. W najcięższych dla artysty latach 80. Borowski właściwie znika w swym dziele, pozostawiając swoja myśl. Jak błyskotliwie i trafnie napisał wspomniany już Ludwinski, przedtem to sztuka, która robił, stawała się coraz bardziej samym artysta. Teraz – artysta stawał się sztuka. Pół wieku nieprzerwanej aktywności – to pół wieku nieustannej ewolucji, to po prostu siła napędowa współczesnej sztuki. Prawdziwie twórczy duch Borowskiego powoływał do życia prądy i kierunki, które później, gdy już je porzucał i szedł dalej, powracały nad Wisłę jako… nowinki z Zachodu. Ale Borowski był już gdzie indziej. Eksplorował zupełnie inne tereny, obszary. Jak napisano w katalogu do jego dużej retrospektywy w CSW Zamek Ujazdowski w r. 1995, historia Borowskiego to ustawiczny proces ubytku tego, co on robi. Artysty jest coraz to mniej. Aż w końcu stanie się tylko punktem w krainie nieskończonej małości. To właśnie stało się 31 grudnia ubiegłego roku.

Polowanie na … czas

Ci, co znali go bliżej, wiedzieli, ze i dziś Borowski mógłby jeszcze niejedno powiedzieć. Tylko czy ktoś zechciałby mu dąć taka szanse w czasach tyranizującej świat komercji? A jednak…
Taka szanse dała mu warszawska Galeria Działań i jej szef Fredo Ojda. Borowski zaprezentował tam II Instalacje Akustyczną, w której próbował zmierzyć się z… Czasem (od dawna było to jego obsesja). I w tym pokazie powiedział nam cos, co niby wszyscy wiedza… Ze każdy z nas jest twórca i moderatorem czasu innych, ze wiec powinniśmy patrzeć, co sobą wnosimy w życie innych. Zmieniamy sobą czas innych w koszmar? Zapewne czasem tak. Ale czasem innych uszczęśliwiamy. To zależy od nas. To bardzo… religijne przesłanie – jakby apel o odpowiedzialność w życiu, o szacunek, o… miłość? Włodzimierza Borowskiego, twardego ateistę, bardzo by te słowa o „religijności” oburzyły. Ale przecież – jakże często niewierzący bywa bliżej Boga od zdeklarowanego wyznawcy? Bo to nie słowa i deklaracje konstytuują człowieka.

Wstecz

cisza sztuki

bliskość

peryferie